Cześć!
Kolejny dzień to dzień, w którym opuszczamy Bangkok i udajemy się w dalszą część naszej wyprawy. Jedziemy na wyspę Koh Chang w poszukiwaniu rajskich plaż i relaksu, bo taki motyw przewodni założyliśmy na nasz wyjazd. Bangkok – zwiedzanie, Koh Chang – odpoczynek, ale oczywiście nie całkowicie bierny.
Pobudka przed 6 rano, szybkie śniadanie i musimy opuścić nasze lokum. Zdecydowanie polecamy korzystanie z portalu Airbnb w Bangkoku. Mieszkanie było takie jak na zdjęciach a i właściciel bardzo pomocny, kiedy tylko mieliśmy jakiś problem. Idąc na przystanek mieliśmy nadzieję, że tym razem google maps okaże się pomocne i wskazany autobus przyjedzie o czasie. Skończyło się niestety na oczekiwaniach, bo znowu na nasz środek transportu musieliśmy czekać bardzo długo, choć google pokazywało, że bus jeździ co 6 minut. Najciekawsze było jednak to, że stojąc na przystanku, nagle zauważyliśmy, że coś przebiega przez jezdnię i z całym impetem wpada w jakiegoś pana siedzącego na ławce, który nawet się tym nie przejął. A trzeba powiedzieć, że był to ogromny szczur. Jak widać takie sytuacje w Bangkoku to codzienność.
Kiedy już mieliśmy zamawiać ubera (choć na wiele by się to nie zdało, bo jak to w tym mieście, końca korka nie było widać) podjeżdża nasz autobus, którym musimy przejechać 4-5 przystanków. Oczywiście znowu zaczęliśmy się denerwować, że spóźnimy się na nasz transport na wyspę. I pamiętajcie, żeby nie mieć ze sobą ciężkich walizek, bo wsiadanie po wąskich schodach do rozlatującego się autobusu to nie lada wyzwanie, zwłaszcza, że nikt z obecnych nie jest skory do pomocy. Płacąc za przejazd jesteśmy zdziwieni, że za tak mało przystanków musimy zapłacić więcej niż za przejechanie połowy miasta. No ale do tej pory nie ogarnęliśmy na jakiej zasadzie obliczane są kwoty, które są pobierane przez kontrolerów. Staramy się nie zwracać na to uwagi, bo przez nerwy i pośpiech jest nam wszystko jedno.
Transport na wyspę odjeżdża z lotniska, na które przylecieliśmy do Bangkoku. Jest to dobra opcja dla osób, które od razu po przylocie udają się, na którąś z tajskich wysp. A kolejnym plusem tej lokalizacji jest pociąg, który szybko i sprawnie mknie nad ulicami i nie licząc kilku przystanków dowozi nas na miejsce. Teraz zaczyna się gonitwa z walizkami do miejsca odjazdu. Klima na lotnisku działa na całego więc możemy trochę ochłonąć. Uff, jesteśmy na miejscu dosłownie 3 minut przed planowanym odjazdem. Ładujemy bagaże, zajmujemy swoje miejsca w dziwnym autokarze i po chwili ruszamy.
Zmęczenie, stres i mało snu dają o sobie znać. Odpływamy i budzimy się praktycznie przed dojazdem do promu, bo na samą wyspę nie ma żadnego połączenia drogowego. Jedynie na chwilę otworzyliśmy oczy i zauważyliśmy, że deszcz leje się z nieba wiadrami. Dobrze, że mamy dach nad głową, choć w niektórych miejscach woda dostawała się do środka autobusu.
Dojechaliśmy na przystań skąd odpływają promy na wyspę. A przynajmniej tak nam się wydawało, bo musieliśmy jeszcze dojechać do samej łodzi kolejnym busem, który jak dla nas przebił wszystko. Nie dość, że nie miał drzwi, folia robiła za okna to na dodatek z tyłu, gdzie znajdowały się nasze bagaże nie było zamknięcia, a jedynie pomocnik kierowcy stał tam i trzymał walizki, aby nie pospadały w trakcie jazdy. Szok i niedowierzanie. Zdjęcia tego nie oddadzą (w naszych filmach, które pojawiać się będą na YouTube na pewno nie ominiemy tego etapu podróży).
Kiedy myśleliśmy, że już nic gorszego nas spotkać nie może, naszym oczom ukazuje się on – prom, który chyba pamięta niejedno. Wydaje się, że nie był nigdy remontowany. Rdza zżera go z każdej strony. Mamy tylko nadzieję, że nie będzie to jego ostatni rejs. No ale nie ma innej opcji, wsiadamy razem z grupą ludzi i płyniemy. Po 40 minutach dopływamy do brzegu naszej wyspy.
Kolejna przesiadka, tym razem w mały busik. Drogi w tej części wyspy są kręte, strome i niebezpieczne. Wszędzie pędzące ciężarówki, busy i skutery. Po jakichś 20 minutach docieramy do hotelu. Recepcja na powietrzu, chwila formalności i jesteśmy prowadzeni do naszego domku. Pokój wygląda jak na zdjęciach z booking.com, no może w rzeczywistości jest trochę starszy, ale ogólne wrażenie bardzo pozytywne. Po całej podróży zrobiliśmy się strasznie głodni, więc zbieramy się w poszukiwaniu Pad Thaia. Długo nie musieliśmy szukać, bo jak się okazało nasz hotel
położony był w pobliżu wielu knajp, restauracji i sklepów.
W końcu najedzeni i w dobrym humorze. Decyzja może być tylko jedna. Idziemy na plażę, do której mieliśmy z 5 minut spacerkiem. Kai Bae Beach, bo tak nazywała się ta plaża była idealnym wyborem, ponieważ trafiliśmy akurat na przepiękny zachód słońca. Po ciężkim dniu postanawiamy wrócić do pokoju, odświeżyć się i pozwiedzać trochę najbliższą okolicę. Przejście całego „miasta” zajmuje nam z 20 minut. I teraz jedyne na co mamy ochotę to sen.
Jednak tej nocy nie zapomnimy nigdy, bo o błogim śnie i relaksie nie było mowy. Zwierzęta i wszystko to co żyje w dżungli (którą mieliśmy jakieś 10 metrów od pokoju) dało o sobie znać. Sami nie wiemy co to dokładnie było. Małpy, żaby czy cokolwiek innego nie pozwoliły nam zasnąć. Tajlandia po raz kolejny pokazała nam swoje oblicze. Tylko nie pomyślcie sobie, że to narzekanie. Co to to nie, wszystko traktowaliśmy jako przygodę i chcieliśmy czerpać z tego jak najwięcej. Przynajmniej będzie co opowiadać 🙂
Pozdro i do następnego wpisu, w którym będzie mała niespodzianka. Hej przygodo!